Ponieważ takie mamy dziwne czasy, że na polityce zna się każdy i każdy ma prawo o niej mówić – chyba, że jest katolikiem, bo wtedy go zakrzyczą jako ciemnogród – więc zacznę od pewnego rodzaju usprawiedliwienia. Nie będę się przy tym usprawiedliwiał z tego, że piszę o polityce – bo do tego mam takie samo prawo jak każdy inny obywatel, gwarantowane mi zresztą przez Konstytucję Rzeczpospolitej (jeszcze?) Polskiej. Usprawiedliwić się chciałbym raczej z moich własnych słów. Otóż to nie dlatego nie piszę (zwykle) o polityce, żebym uważał, że jest to temat nieistotny czy niegodny zainteresowania; raczej dlatego, że staram się raczej pisać o sprawach, na których się jako-tako znam, i które mnie bardzo interesują, a nie o rzeczach, które są dla mnie osobiście drugorzędne.
Teraz do rzeczy. Jak doniosła niedawno Fronda.pl (za m.in. Kath.net), decydenci w Parlamencie UE wystraszyli się… wody święconej. No ja przepraszam, ale kto się boi wody święconej, to dobrze wiadomo.
Już od dawna wybryki brukselsko-strasburskiej biurokracji były śmieszne. Teraz to przestaje być zabawne.