First, a note to my English-speaking readers: I am very sorry to tell you that this post is a beginning of a series of Polish-only texts. (They are not going to be consecutive posts, if this is any consolation.) Don’t worry, I’ll still write about Emacs and other things in English. But I figure that writing a series of reviews/impressions about books which are unavailable in English (and I regret that a lot…) does not make much sense. In case you are able to buy any book by the Polish writer Małgorzata Musierowicz in your language, do not hesitate to do that! If you like Mark Twain, this is kind of a similar experience, but he could take lessons from that lady, believe me!
Po tym wstępie (koniecznym z uwagi na to, że mój blog jest w ostatnich latach głównie anglojęzyczny) pora na wyjaśnienie, o co chodzi.
Od ponad dziesięciu lat jestem wiernym fanem pisarstwa pani Musierowicz. Być może jest to dziwne, że facet w średnim wieku czyta sobie powieści dla nastolatek; być może nawet rodzi to określone podejrzenia. Nie zamierzam się jednak z tego tłumaczyć, tym bardziej, że czytując powieści pani M. znajduję się w doborowym, i to nie tylko damskim towarzystwie. Za to dla ewentualnych wątpiących mam kilka argumentów, które być może skłonią kogoś do sięgnięcia po Jeżycjadę.
Primo, każdy miłośnik humoru słownego i sytuacyjnego znajdzie tu coś dla siebie. Osobiście w tej kategorii widzę Autorkę obok Kornela Makuszyńskiego czy Marka Twaina, z tym, że panowie mogliby u niej brać korepetycje.
Secundo, nie wiem, jak inni, ale ja lubię powieści młodzieżowe. Pewnie działa tu efekt nostalgii, ale zawsze chętnie sięgnę po Broszkiewicza (Ika i Groszek! Ci z Dziesiątego Tysiąca!), Andrzeja Perepeczkę (czy ktoś jeszcze pamięta Dziką Mrówkę?) czy starego dobrego Niziurskiego. A jeszcze lepiej, gdy książki przeznaczone na pierwszy rzut oka dla dzieci czy młodzieży mają drugie dno, tajny kod, do którego odczytania niezbędny jest doświadczenie związane z odpowiednio niskim peselem.
Tertio, jako lokalny patriota uważam, że poznaniakowi nie wypada nie znać lokalnej „Iliady”.
Po tym długawym, podwójnym wstępie czas zatem na wyjaśnienie, o co chodzi. Otóż dość niedawno zorientowałem się, że nie umiałem czytać książek. Niby odebrałem wykształcenie ogólne, niby przeczytałem większość lektur szkolnych (wciąż uwierają mnie dwa wyrzuty sumienia: Chłopi i Nad Niemnem – kiedyś muszę to naprawić…), a także trochę innej literatury, niby posłusznie pisałem rozprawki (czasem bardziej, czasem mniej udane), niby dostałem piąteczkę z matury z polskiego (choć do dzisiaj się zastanawiam, na ile oceniono moją słabawą chyba pracę, poświęconą niemal wyłącznie Kochanowskiemu (!), a na ile tzw. „całokształt” – ale o tym sza!) – ale to jednak za mało.
Narzeka się dzisiaj na szkołę, że uczy rzeczy teoretycznych bez sensu zamiast skupić się na praktyce czy zastosowaniach. Paradoksalnie, w odniesieniu do literatury jest w tym bardzo dużo racji. Mam taką hipotezę dotyczącą przyczyn sytuacji, w której lektury kompletnie nie trafiają do większości młodych ludzi. (Tak, oczywiście kanon lektur też można by nieco przewietrzyć – ale on chyba naprawdę nie jest taki zły!) Otóż kiedyś (jak sądzę) życie – a przynajmniej dzieciństwo – było jednak krótsze. Moi rodzice na ten przykład wzięli ślub w wieku nieco tylko ponad 20 lat, i po około roku urodziłem się ja. Ja w takim wieku zajmowałem się w dużym stopniu czytaniem, zabawą z komputerem (choć nie tylko grałem) i zbijaniem bąków. (A, jeszcze studiowałem. Ale to się za bardzo nie liczy, tym bardziej, że nie umiałem tego robić.) Przypuszczam (również patrząc na znajomych), że nie byłem odosobniony (i że moi rodzice również nie byli odosobnieni te około cztery dekady temu). Zatem suma doświadczeń życiowych młodych ludzi jeszcze pół wieku temu i dzisiaj była diametralnie inna. Do tego doliczmy tzw. „sytuację polityczną” (i gospodarczą), która u bardziej świadomych osobników wymuszała refleksję moralną dużo bardziej niż dzisiejszy dobrostan materialny, oraz fakt częstszego niż dzisiaj zamieszkiwania wspólnie całymi, dużymi, nieraz wielopokoleniowymi rodzinami. Młody człowiek siłą rzeczy musiał być częściej świadkiem sytuacji, których dziś trudniej mu doświadczyć – chociażby choroby i śmierci.
Literatura natomiast (i to nawet szkolne lektury) jest czymś bardzo odległym od „suchej, abstrakcyjnej teorii”. Te książki, które warto czytać, uczą jak żyć, po prostu. Tyle, że jeżeli sprawy w nich się pojawiające w żaden sposób nie odnoszą się do realnego doświadczenia życiowego czytelnika, no to jest trochę bez sensu.
Czytało się więc w szkole tych wszystkich Mickiewiczów, Sienkiewiczów, a nawet (fuj!) Gombrowiczów, ale jednak bez zrozumienia. Ile lat trwało, zanim zrozumiałem, jaki niezwykły przebłysk geniuszu stoi za słowami nasz naród jak lawa, jak bardzo prawdziwy jest Kmicic, i jak trafna jest obserwacja o wpływie formy na nasze życie (chociaż obawiam się, że wnioski, jakie z tego wysnuwa Gombrowicz, są całkowicie mylne, co zresztą ani trochę by nie zaskakiwało, bo w końcu jest on Gombrowiczem).
Wróćmy więc do literatury „niskiej” (brr, co za określenie!). Jak napisałem, Jeżycjadę pokochałem już ponad dziesięć lat temu, ale chyba dopiero niedawno zrozumiałem, że źle ją czytałem. A raczej nie tyle „źle”, ile w sposób niepełny. Czytając McDusię (wcale nie będącą najlepszą częścią cyklu) uświadomiłem sobie, że (proszę polonistów o niejedzenie i niepicie w tej chwili, nie chcę mieć Was na sumieniu!) naprawdę dosłowne jej odczytanie nie jest jedynym możliwym. (Tak, wiem, że mi to pałkowano w szkole do głowy, i próbowano uczyć mnie sztuki interpretacji. Ja jestem jednak prostym matematykiem i bardzo powoli kapuję takie rzeczy.) Nabrałem zatem podejrzeń, że z pozostałymi częściami jest podobnie. Stąd zrodził się plan: przeczytać cały cykl raz jeszcze (trochę to potrwa, rzecz jasna) i podzielić się tym, co znalazłem. Nie zamierzam pisać recenzji sensu stricto, to, co powstanie, będzie miało pewnie więcej wspólnego z esejem. Po prostu, będę sobie powoli czytał, odkrywał i pisał o tym, co odkryłem. Przy czym niekoniecznie będzie to coś odkrywczego dla osób bardziej niż ja obeznanych z literaturą; mam już (chyba) wystarczająco wiele lat, żeby nie przejmować się za mocno tym, że ktoś mnie weźmie za nieokrzesanego prostaka. Tak czy siak, zobaczymy, co się stanie.